Do Portugalii, a dokładnie do jej południowej części- Algarve, wybraliśmy się we dwoje na początku marca. Z Warszawy dolecieliśmy do Lizbony. Na miejscu wypożyczyliśmy SUV-a, Fiata 500L (395€ za 18 dni z pełnym ubezpieczeniem), który bez problemu pomieścił wszystkie nasze graty. Po pierwszej nocy spędzonej w Lizbonie ruszyliśmy na południe, które było celem naszej wyprawy. Po 300 km i 3 godzinach w samochodzie pierwszy raz ujrzeliśmy ocean. Na naszym 3-tygodniowym tripie nastawialiśmy się głównie na kajta, a w chwilach bezwietrznych na naukę surfingu. Z tego powodu już drugiego dnia zakupiliśmy dwie deski surfingowe: 7'3” malibu dla Kasi, oraz 6'4” fish dla mnie.
Pierwszy dzień to rozpoznanie terenu. Nasze miejsce zamieszkania na wybrzeżu południowym- Albufeira nie nadawała się ani do surfa, ani do kajta, za to była pełna centrów handlowych i różnego typu przeciętnych restauracji. Prognoza na najbliższe dni jednak dopisywała. Wiatr SE o sile 20-25 knots, wiejący przez 3 dni, zachęcił nas do odwiedzenia najbliższej piaszczystej plaży obsługującej ten kierunek czyli odległego o 30 km Alvor. Miejsce przepiękne: plaża przed sezonem pusta, piaseczek drobny jak nasz bałtycki, woda ciepła oraz równiutka fala. Z perspektywy całego wyjazdu chyba właśnie tam pływało się najlepiej. Pechowo, bo już pierwszego dnia moja deska przegrała z portugalską falą. Poszukiwanie doktora trwało 2 godziny, naprawa jeden dzień a wszystko za 10€. Znowu można pływać. Alvor ma jeszcze jeden plus: tuż za plażą, po przejściu ok 500 metrów rozpościera się wspaniała lagunka pływowa z cudownym flatem. Niestety przez cały wyjazd nie było nam dane na niej popływać.
W pierwszy bezwietrzny dzień podjęliśmy wyzwanie surfingu. Kierunek: West Coast, odległość 80 km. Po dojechaniu na koniec Portugalii (Vila do Bispo) czekało nas jeszcze 5 km piaszczystej drogi nad sam ocean do Pointa Ruiva. Widoki bezcenne, górki, równiny, klify i w końcu upragniony ocean. Przepięknie, ale chyba zbyt ostro jak na początek. Pierwsze kroki na surfingu stawialiśmy ostatecznie w Lagos na 50 centymetrowej fali. Wystarczyło by stanąć na desce.
Następne dni upływały na kajcie w Alvor lub surfingu na naszej nowej ulubionej plaży na zachodnim brzegu - Amado. Była to tak naprawdę jedyna, na której ostał się piasek po zimowych sztormach, co przy nauce miało dla nas duże znaczenie.
W chwilach bezwietrznych i bez fali (które niestety też się zdarzały) zwiedzaliśmy jedne z najpiękniejszych plaż na świecie. Wieczorami gotowaliśmy świeżutkie kalmary i krewetki, popijając trunkami z lokalnych winnic. Doskonale.
W połowie drugiego tygodnia pobytu wiatr zmienił kierunek na NW, co w połączeniu z termiką, nawet przy prognozie 8-10 knots dawało prawie codziennie pływanie. Śmiało można było dodać około 5-7 supełków do wiatru przewidywanego.
Na zachodnim brzegu dosłownie kilka miejsc nadaje się do uprawiania kajta. Wybór padł na plażę o nazwie Bordeira. Szeroko, wiatr side-on, nie za dużo kamieni, wysoka i niezbyt równa fala. Na uwagę zasługuje fakt, że przy wietrze i swellu z NW tuż przy skale tworzy się prąd o sile ok 3-4 węzłów. Działa on jak wyciąg dla surferów, który w minutę przenosi ich na break. Kolejną ciekawą sprawą był kształt dna. Sprawiał, że tuż przy brzegu zderzały się ze sobą fale z dwóch przeciwnych kierunków.
Warunki, które spotkałem na Praia de Bodeira nie zachęciły mnie do pływania strapless na desce wave. Spróbowałem tylko 10 minut. Warunki dość niebezpieczne. Szczególnie, że często napotykałem fale, przez które musiałem skakać, co na twin-tipie jest troszkę łatwiejsze.
Z uwagi na fakt, że moja druga połówka nie chciała zadzierać z opisanymi falami, po porannych sesjach na oceanie przenosiliśmy się 300 metrów w głąb lądu na przyjemną i ciepłą "kałużę". Tam przy równym, oceanicznym wicherku pływaliśmy, skakaliśmy i relaksowaliśmy się w gorącej wodzie.
Nasz wyjazd powoli zmierzał ku końcowi i na ostatnie parę dni przenieśliśmy się na sam cypel Portugalii. Sagres to wioska gdzie liczą się tylko dwie rzeczy: ryby i surfing. Wiatr był pewny do końca wyjazdu, więc sprzedaliśmy nasze deski surfingowe. Dokonaliśmy tego bez większych problemów. Następnie znaleźliśmy nocleg i kupując doskonałe wino tinto (z port. czerwone) udaliśmy się na spacer po tej malowniczej miejscowości. Popijanie wina na szczycie 30 metrowego klifu, oglądając jedne z najlepszych fal w życiu, to wspaniałe uczucie.
Ostatnie dni spędziliśmy kajtując, a w przeddzień wylotu o godzinie 6 rano wsiedliśmy w naszą czerwoną strzałę i pojechaliśmy sprawdzić zachwalane przez wszystkich Costa de Caparica koło Lizbony. Wiatr, oczywiście NW 18-20 knots i oceaniczny shore-break bardzo poprawiły humor przed wylotem do Polski. Wracając już do Lizbony, po drodze, znaleźliśmy bardzo ładną zatoczkę - Lago de Albufeira. Niestety nie mieliśmy już ani siły, ani czasu aby na niej popływać.
Podsumowując wyjazd do Portugalii w terminie marcowym to strzał w dziesiątkę. Brak turystów, ceny podobne (bywają nawet niższe) do tych w Polsce, a warunki do pływania trochę lepsze i przyjemniejsze. Temperatura 20 stopni i słońce w dzień, w marketach świeże owoce morza, ludzie mili i przyjaźni no i najważniejsze: fala, może czasem bez wiatru, ale jest tutaj codziennie. Czego chcieć więcej?
Fotorelacja:
https://www.facebook.com/media/set/?set ... 563&type=3