Dlaczego na morzu warto mieć nóż ? ( i nie tylko na morzu )
Pewnego pięknego dzionka słonecznego jak zwykle poszliśmy polatać na kajtach. Wiaterek był zachodni cieplutki i w ogóle było rewelacyjnie. Porozkładaliśmy klamoty no i jazda. Jak pamiętam pływałem na 12 m i było w sam raz. Po paru godzinkach pływania zjechałem wypiłem z kumplami piwko i znowu na wodę. Lekko siadło ale nadal było równo. Jedyna rzecz jaka psuła tą sielankowość były siatki. Wcześniej gdy mocniej wiało było OK bo podrywało się delikatnie deskę i można było bez problemów przeskakiwać nad nimi więc i tak było spoko. Siatki te mają taką właściwość że gdy przychodzi fala to się chowają głęboko pod wodę natomiast gdy już przejdzie wystają nad wodę. Nie wysoko ale kilkanaście centymetrów. Wpadłem na pomysł że już nie będę po nich skakał tylko będę sobie podnosił przednią nogę i na chama po nich przejeżdżał. Pomysł nie był rewelacyjny no ale... No i stało się na halsie w morze wypieprzyłem się na tej siatce. Pływałem wtedy z leshem do deski. Siatka bardzo cienka i wytrzymała, weszła mi między statecznik a deskę. No i mam taką sytuację że latawiec ciągnie mnie w jedną, a deska w drugą. Myślę sobie nie jest źle i zara się z tym uporam. Podciągam się pomału do deski aby ją wy czepić ale wtedy nie trzymam baru i kajt lata jak chce, a do tego wybieram go tym swoim podciąganiem i dostaje mocy. Siła była taka, że już pomału z tą siatką dryfowałem. Ale powoli, powoli jakieś dwadzieścia minut i wyplątałem się. Dobra płynę dalej już ostro tą szamotaniną zmęczony. Zrobiłem mały rajd i wracam do brzegu oczywiście tą samą trasą. Nawet do głowy mi nie przyszło że można się było zaplątać tak samo raz za razem. Przecież pływałem nad nimi godzinami. No stało się wściekły na cały świat od nowa cała robota. Ale patrzę, że jeden kajt stoi w zenicie wiec coś się stało. Przyglądam się a tu mój koleś zgubił deskę, a że mu się halsować do deski nie chciało to sobie wlazł na bojkę od siatek i spokojnie czeka na dryfującą deskę. Rozbawiło mnie to bardzo i pocieszyło, że nie tylko ja dzisiaj kulawię. Wyczepiłem się po jeszcze dłuższym szamotaniu. Płynę sobie spokojnie do brzegu i myślę sobie już jest spoko i nic się już nie może stać piwko czeka na brzegu. I koledzy którzy mnie wyśmieją. No i nagle czuję że cos nie gra patrzę na trapez, a on od tego szamotania odpięty z jednej strony. Załamać się można. Włażę do wody no i próbuję go zapiąć ale to znowu nie takie proste. Kajt ciągnie, a mi do wpięcia brakuje zawsze ze dwa centymetry. Załamany, padnięty kombinuję co tu zrobić tak nie dopłynę bo spodnie porwę, a szkoda. Wymyśliłem że się będę okręcał tak aby hak się sam zakręcił na mnie. I to był dobry pomysł udało mi się i spodnie zostały całe.
Do brzegu dotarłem już bez przygód. Od tamtej pory mam ze sobą nóż. W sumie jak przemyślałem sobie później to gdyby przywiało mocniej to pożegnał bym się z deską, a i tak, że się dalej w siatki nie zaplątałem to tylko szczęście.
Miał ktoś cierpliwość to przeczytać ?
Tylko nie przesadzajcie nóż wystarczy nie przeginajcie z nożyczkami i pilniczkami.
Adamski_Ustka