Wczoraj syn zrobił mi przesympatyczną niespodziankę.
Rozmawialiśmy o tekście pisanym jakieś 8 lat temu na potrzeby KiteTeamu.pl o jeziorze Resko - każdy z członków teamu miał opisać swój ulubiony. Było Brasil, RPA, Maroko itd.
Ja wyszedłem z założenia: cudze chwalicie swego nie znacie
Niestety KiteTeam zmarł śmiercią naturalną a wraz z nim strona z tekstami. Myślałem, że przepadł na zawsze. Aż do wczoraj...
Pisałem poniższy tekst w domu a Marek podrzucał mi kolejne pomysły. Ryliśmy ze śmiechu. Był to jeden z tych wieczorów jakie na zawsze zostają w pamięci.
Zapraszam do tekstu, który wyjaśni forumowiczom tytuł tego wątku
„Sanatorium” Resko to nasz legendarny spot – istny polski Trójkąt Bermudzki. Historia tego miejsca związana jest z tajemnicą Bursztynowej Komnaty – bogactwem carów rosyjskich - która zaginęła w toni przybrzeżnego jeziora pod koniec drugiej wojny światowej. Tutaj również Niemcy zbudowali główną bazę wodnopłatów kontrolujących zachodni Bałtyk. Niedostępność Reska i surowe otoczenie pozwoliło na zachowanie swych tajemnic przed większością ludzi. Tylko garstka Nielicznych zdołała dotrzeć do swoistego ogrodu Eden i uczynić go mekką ekstremalnego kitesurfera. Pytacie dlaczego? Odpowiedź jest prosta: rozłożenie sprzętu jest niemal niemożliwe, wiatr szarpie i nie pozwala wyjść na wodę. Nawet będąc na brzegu ma się wrażenie jakbyś stał przed domem samej śmierci. Drut kolczasty, trzciny niedopuszczające promieni światła dziennego, a nad tobą stare drzewa gotowe runąć Ci na łeb. Betonowe konstrukcje na wodzie i podwodne resztki tajemniczych instalacji wszystko to sprawia, że jest to miejsce dla wybranych. Przetrwanie jednej sesji bez strat na ciele i sprzęcie to jak odnalezienie Grala przez cnotliwego Galahada. Zresztą każdy po pływaniu czuje się jak rycerz Okrągłego Stołu – już powstaja o nas pieśni i krążą legendy. Po wyjściu na wodę Resko nadal stara się ciebie pozbyć. Przechodziłem już wiele prób: odwagi, wytrzymałości, wiary, bólu. Wplątałem się w sieci z miesięcznym topielcem, musiąłem walczyć ze szczurami wodnymi i padalcami oraz uwalniałem parę razy zdechłe łabędzie i kaczki wplątane w linki. Dlatego jezioro jest wymarzonym akwenem na obóz treningowy Al- Kaidy. Myślę, że terrorysta, który nie zadrży przed uwolnieniem zapalnika, dostanie zimnego rozwolnienia na myśl co może go tutaj spotkać.
Niespodzianki pojawiają się wszędzie i w każdym momencie. Najczarniejsze scenariusze powstawały tutaj w momentach, kiedy bezproblemowo udawało się przepłynąć strefę brzegową. Człowiek wówczas czuje się wniebowzięty, nie mogąc uwierzyć, że to było takie dziecinnie proste i może nadal się cieszyć nieuszkodzonym sprzętem i wszystkim kończynami. Ta błogość zwykle staje się zgubną pułapką. Powtarzam: miej oczy zawsze szeroko otwarte! Nie znasz dnia ani godziny! W ułamku sekundy nadchodzi trąba powietrzna wysysająca dno jeziora albo najzwyklej wiatr zdycha, podobnie jak stada kaczek niefortunnie przelatujących nad Reskiem podczas swojej ostatniej, jesiennej migracji. Każdy z nas zaliczył dziesiątki razy kultowe reskie triatlony: jedna minuta kitesurfingu, dwie godziny dryfowania w poplątanych linkach oraz trzy godziny karczowania przybrzeżnej trzciny szukając powrotu do życia. Mniej więcej po trzecim takim triatlonie pękasz ze śmiechu oglądając Szczęki, Zagubionych i inne takie tanie bajeczki.
Jednak jeśli przetrwasz sesję na wodzie, to ostateczną próbą twoich umiejętności będzie powrót do brzegu. Możesz zostać wciągnięty w trzy metrowe trzciny jak zagubiony samuraj w „Ostanim tronie” Kurosawy. Możesz również wylądować na betonowym murze z drutem kolczastym. Co ciekawe drut ten działa jak magnez na kajty – wszyscy zaliczyliśmy spotkanie trzeciego stopnia z tym kawałkiem rozciągniętego metalu. Poza tym płytka po kolana strefa brzegowa kryje również podwodne pułapki: szklane tulipanki z rozbitych butelek po piwie. Nie znam nikogo kto nie miał szytych stóp po paru latach regularnego pływania. Dotarcie na brzeg nazywamy „reską ruletką”.
Warto jeszcze wspomnieć jeszcze o rzeczach, na które natknąłem się w wodzie. Były to części samochodów (opony, chłodnice lub przednia kanapa warszawy), wrak samolotu, resztki podwodnej instalacji rozpuszczającej lód (dla niemieckich wodnopłatów), podwodne rury ściekowe, żaki, rozbite butelki, ludzki trup, resztki konstrukcji żelbetonowych, rozkładająca się lokalna fauna, sieci itp.
Przejrzystość wody była wiele lat temu doskonała. Niestety aktualnie nie widać zanurzonej w wodzie ręki. Nie wiesz czy masz 20cm czy 3m pod statecznikiem. Topografię dna poznajesz jedynie podczas gleb. Przy okazji wyostrzasz takie zmysły jak węch i smak. Regularne łykanie dźwirzyńskiego zuberka przyczyniło się, że poznałem chyba wszystkich gastrologów w Zachodniopomorskim. Do tej pory, żaden z nich nie znalazł lekarstwa na wieczne rozwolnienie. Sanatorium Resko jest świetnym spotem slalomowym dzięki unoszącym się na powierzchni wody kupom z okolicznych wypasów dla letnich wczasowiczów. Podczas treningu „gorzko” smakuje każdy błąd. Wszystkie te rzeczy sprawiają, że musisz wykazać się perfekcją, szczególnie podczas wyboru miejsca lądowania po mega kitekoopie, ups, przepraszam – kiteloopie.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o Zatoce Miszczuff - miejscu, które jest złowieszcze a zarazem piękne. Złowieszcze, bo za każdym razem, gdy przegrywasz walkę z żywiołem, trafiasz do tej zatoczki opuszczony przez siły lub wiatr. Piękne, bo nigdy nie lądujesz tam sam. Po chwili spotykasz sobie podobnych naiwniaków.
Jest jeszcze jedno miejsce, o którym nie powinienem nawet pisać! Na zachodzie leży reski „secret spot” - miejsce z którego jeszcze nikt nie wrócił! Najmroczniejszy koszmar koszmarów do którego prowadzi kanał bez dna – Kraina Mułów.
Mimo to kocham to miejsce gdyż w obliczu Reska hawajskie jawsy czy kilery z Punta Preta, bałtycki czop, irlandzki prąd, egipska rafa, holenderskie falochrony razem wzięte są dla mnie rozgrzewką do gry w pici-polo.