Taki warun jak nam wszedł w Giżycku to ze świeczką szukać, a sam wyścig bajeczka

Startujesz między bojkami, od razu złożenie, szmata w dół i ogień. Mijasz niebieską flagę na pełnej prędkości i dalej ciśniesz 1 km hals non stop na w pełnym złożeniu. Bar ciągle odpuszczony, szmata strymowana na maksa i czujesz, że jesteś o włos od utraty przyczepności. Nabierasz wysokości, szybki zwrot. Czujesz, że latawiec lekko Cię unosi przechodząc przez zenik. Wykorzystujesz to, do ustawienia nart i ogień na pomarańczową flagę. Kolejny kilometr robisz z taką prędkością, że zanim zakapujesz co się stało, to już mijasz kolejny róg trójkąta. Teraz musisz dobić z wiatrem do czerwonej flagi. Nie jest łatwo, więc gnieciesz w stronę brzegu, troszkę odpoczywając bo już nie ciśniesz krawędzi. Zbliżasz się do brzegu, zwrot i spokojnie dojeżdżasz do czerwonej flagi. Widzisz, że jest 20 metrów od Ciebie, pikujesz latawcem, wciskasz krawędź i wychodzisz maks prędkością na drugie okrążenie. Uwierzcie lub nie, ale jedno okrążenie to było ok 3.5 km i robiło się je dosłownie w kilka minut! Walka ze zmęczeniem na ostatnim biegu dodatkowo podnosi adrenalinę, czujesz że nogi już wymiękają, ale chcesz za wszelką cenę dojechać do końca. Nie wiem jak inni, ale jak podczas 4 biegów zrobiłem ponad 26 km

Troszkę mnie zdziwiło, że część osób startowała w stronę portu, a nie środka jeziora, bo wydawało mi się, że jak jeździmy po trójkącie to znaczy, że trójkąt należy objechać całkiem po zewnątrz, a nie halsując się w jego środku. Tak też zrozumiałem na briefie


Pozdrowienia dla Grześka, za na prawdę wspaniałą imprezę. Świetną decyzją było wybranie właśnie takiego terminu, bo warunki na prawdę dopisały. Kto nie przyjechał niech żałuje
