Col Du Lautaret (8-15 stycznia 2005)
Podróż
Pobudka 3:15 rano, o 4:00 pod domem Marria, o 4:20 pod domem Tomka. Pakujemy trzy komplety snowkajtowego sprzetu do Matiza. Ciężko, ale daje radę (czego to koreańczycy nie wymyślą!!!). O 9:00 dojeżdżamy do Krakowa gdzie spotykamy się z Konradem i Markiem i przepakowywujemy się do mercedesa. Trochę ciasno ale daje radę (niemcy też nieźle pokombinowali).
Po 24 godzinach docieramy do La Grave – ślicznej miejscowości położonej w zasięgu narciarskiego kurortu Les Deux Alpes. Szybko znajdujemy kwaterę, wrzucamy bety i lecimy na spot. 10 km. krętą drogą i patrzymy na miejsce obdarzone kultem (przynajmniej przeze mnie) – Col du Lautaret – absolutnie piękne, absolutnie hardkorowe, snowkitowy raj. Z początku wydaje nam się trzy razy mniejszy w stosunku do tego co znaliśmy z filmów, jednak z biegiem dni odkrywamy coraz to nowe miejsca gdzie można postawić latawiec i pochulać. Wyprawy z deską i latawcem w góry w poszukiwaniu nowych miejsc i wiatru, który wieje z różnych dziwnych kierunków (ale nie kręci!!!) stały się moją codziennością. Zapomnijcie o płaskim – jesteście w górach!!!
Po 30 h jazdy samochodem, właściwie bez snu, kilka ruchów latawcem powoduje kolosalne zmęczenie. Wracamy na kwaterę i padamy jak muchy.
Pobyt
Bagietki, rogaliki, sery + żarcie przywiezione z Polski = śniadanie. Jasno się robi późno bo ok. 8:30. Dookoła wysokie, skaliste szczyty Alp, słońce i przejrzyste niebo nie opuszczały nas aż do końca wyjazdu. Na spocie rozgrzewka już trwa na dobre, zamiast łapać za kajty, łapiemy za kamery i łapiemy te wszystkie cuda, które goście wyczyniają. Zasada jeżdżenia w Col du Lautaret jest prosta, podjeżdżasz pod górę, rozpędzasz się i skaaaaaaczesz. Łatwo brzmi, niełatwo wykonać. Okazuje się, że snowkiting to jednak mocno odrębna dyscyplina od kitesurfingu, zwłaszcza na tak trudnym spocie jak Col du Lautaret. Zresztą nie tylko nam ten spot przytarł nosa - spośród znanych snowkitowych mistrzów pojawia się „wodny” prorider F-ona Etienne Lhote. Nie powiem żeby mu jakoś rewelacyjnie szło, nie startował w zawodach.
Ucinamy sobie krótką pogawędkę z Guillaume Chastagnol – mistrzem snowkitingu w klasie snowboard, opowiada nam o górach, o wietrze, o kiteloopach, których używa do lądowania i o swoim nietypowym trapezie, na który dodatkowo ma założoną uprzęż wspinaczkową. Nie ma się co dziwić – jego najdłuższy lot to minuta czterdzieści sekund, nie można ufać jednemu hakowi wykonanemu przez „małego wietnamczyka” - jak mówi. Podczas gdy inni opijali się kolejną darmową Coroną, Chasta wziął sprzęt i poszedł w góry.
Semnoz (
www.semnozkitesurfing.com) - organizator tych zawodów – wieczorem zaprosił wszystkich na małe piwo i poczęstunek do knajpy znajdującej się blisko spotu. Poznaliśmy wiele wspaniałych osób, wszyscy byli w szoku, że chciało się nam jechać taki kawał żeby polatać, Tomek załatwił akredytacje dla całej naszej piątki dzięki czemu mieliśmy zapewnione picie i poczęstunek na spocie. Szkoda tylko że ta Corona to takie kiepskie piwo...
Reszta dni upłynęła nam w podobny sposób. Trochę kręcenia, trochę latania, wieczory spędzaliśmy albo na Semnozowych spotkaniach albo w miłej kwaterze. Do ciekawszych wydarzeń na pewno można zaliczyć wizytę w ciepłych źródłach w Serre Chevaliere. Na dworzu minus cztery stopnie a my taplamy się pod gołym niebiem w ciepłym basenie – miodzio. Przez chwilę pojawiła się tam kamera więc jak było zobaczycie pewnie na filmie Snowkite #3.
Pewnego dnia nie wiało zupełnie więc kupiliśmy jednodniowy skipass i ruszyliśmy na najostrzejszą trasę Les Deux Alpes – czyli La Grave. Wsiedliśmy do wyciągu w La Grave, mając nadzieję, że przez góry będziemy się mogli dostać do do rozległych tras Les Deux Alpes. Niestety, zbyt mała pokrywa śnieżna (bagatela o 6 m śniegu za mało) spowodowała, że dwa ostatnie orczyki nie działały i pozostała nam do walki tylko trasa do La Grave . Pomimo, że do dyspozycji mieliśmy tylko jeden wyciąg a nie cały dobrobyt Les Deux Alpes - cena skipassu się nie zmieniła i wyniosła 28 euro. Ładnie przycinają nie ma co.
Kolejnego dnia wiało z północy i w Lautaret nie było wiatru. Organizatorzy pokazali nam wtedy inny spot – w Serre Chevaliere 1500, tuż przy ciepłych źródłach.
Niesamowite jest w tych górach to że nigdy nie wiesz skąd wieje wiatr i czy w ogóle wieje dopóki nie dojedziesz na spot. Można jechać godzinę w przeświadczeniu, że nic nie wieje, gdy dojeżdżasz na miejsce okazuje się, że jest inaczej. Tak było też tego dnia – zaledwie 10 km od Lautaret wiało aż miło. Spory płaski teren, jeżeli pamiętacie z filmów jak riderzy przeskakują przez drogę to kręcone to było właśnie tutaj. Na spot dotarliśmy niestety już przed zachodem słońca i pokrywa śnieżna stopniowo zamarzała. Wiatr kończy się tutaj prawie równocześnie ze słońcem zachodzącym za góry.
Sprzęt
Walczyliśmy na różnym sprzęcie, zawodnicy również. Dmuchane dobrze sobie radzą o ile są wyposażone w jakiś system do restartu. Lataliśmy na Ozonach a ja wykonałem kilka prób na Huskym 10m, który niestety zupełnie mi nie leżał. Ostatniego dnia dostaliśmy do testów Ozony Frenzy 2005 12m. Wszyscy byli pod dużym wrażeniem, niesamowicie szybkie, świetny system gaszenia, zaskakująca winda i noszenie. Udało mi się również porównać jazdę na snowboardzie i na nartach. Narty są o tyle lepsze że łatwiej się na nich rozpędzić co się wiąże z wyższymi skokami. Sam nie byłem zwolennikiem połączenia narty+kajt ale powoli zaczynam się przekonywać.
Budżet
Jeśli chodzi o budżet to mam nadzieję, że nasz księgowy Tomek wypowie się w tym temacie. Powiem tylko, że udało nam się zamknąć w kwocie 1100 na osobę ze wszystkim co uważam za mega wypas.
Pozdrawiam
P.S. Duża część zdjęć jest narażona na zatracenie gdyż padł dysk twardy, na który systematycznie fotki były zgrywane. Trzymajcie kciuki, może się uda. A jeśli nie to myślę, że Marrio nas poratuje.